Ebola i rozwój osobisty

Przychodzi dziś do mnie mój szef i pyta mnie czy czytałam już e-maila o eboli, tego który stanowi, że wszyscy którzy wrócili z Afryki znajdują się w podwyższonej grupie ryzyka i choć nie ma potrzeby by nadmiernie panikować, to przypomina się takim osobom, że zaglądają już śmierci w oczy, przygotowują się do przeprowadzki na łono Abrahama i jeszcze najpewniej kopaliby w kalendarz, gdyby nie to, że mamy do czynienia z pracownikami naukowymi, których kondycja fizyczna nie pozwala nawet na wejście na drugie piętro bez zadyszki, o kopaniu czegokolwiek nie wspominając. A ja mu mówię, że czytałam, bo przecież coś by we umarło gdybym zignorowała mail od rektoratu o tytule: EBOLA VIRUS i jeszcze trzy wykrzykniki, a mój szef sobie wtedy przypomina, że ja przecież niedawno wróciłam z wakacji i patrzy na mnie podejrzliwie, i pyta gdzie tak właściwie na tych wakacjach byłam, a ja mu mówię, że z moją pensją to na pewno nie w Afryce, a on się śmieje, ale nie wiem dlaczego, bo to nie był żart.

Ten obowiązkowy, irlandzki small-talk, dziś akurat w tematach epidemiologicznych, to był szalenie sympatyczny, albowiem i mój szef był bardzo ze mnie zadowolony, po takim miłym incydencie, jakim był fakt, że akurat gdy przyszedł do biura to na moim ekranie nie wyświetlał się żaden kot, żaden jeż, żaden kot czeszący jeża, a najprawdziwszy program statystyczny, co go szalenie ucieszyło, bo najpewniej dowodziło skuteczności najnowszych kubków motywacyjnych zainicjowanych w naszym biurze:

IMG_20131122_174052 (1)

Więc mój szef był bardzo ze mnie zadowolony i spytał czy pracuję, a ja powiedziałam: tak. Moja zdawkowa odpowiedź wynikała z tego, że mój szef nie musiał znać absolutnie wszystkich szczegółów tego co akurat wtedy robiłam, to znaczy że gdy przyszedł to właśnie byłam w trakcie opracowywania modelu, który miał mi policzyć w których dniach i godzinach mam najmniejsze prawdopodobieństwo spotkania swoich studentów na uczelnianym basenie. Więc mój szef spytał, nie bez poczucia winy, czy może mi przeszkodzić i czy to co teraz robię może trochę poczekać, a ja powiedziałam, że tak, choć to była tylko częściowa prawda, bo moja poranna walka z dżinsami wykazała, że wizyta na basenie nie może już czekać ani chwili dłużej. A potem mój szef wyjawił mi cel swojej wizyty.

Bo gdy rok temu wysłano mnie na podyplomowe studia na wydziale matematyki, gdzie przez rok liczyłam wszystkie możliwe współczynniki i statystyki za pomocą kartki i ołówka, jako i robili nasi jaskiniowi przodkowie, to nie skarżyłam się wcale, bo wiedziałam, czułam gdzieś podskórnie, że to wszystko ma w sobie jakiś głęboko przemyślany cel i nie miałam żadnych wątpliwości, że jest to cel szlachetny. Oczywiście nie pomyliłam się wcale. Od tamtego momentu rozwiązuję w departamencie wszystkie najważniejsze zagadki matematyczne, jak na przykład ostatnio, gdy koleżanka spytała mnie w jaki sposób policzyć liczbę godzin uczonych w miesiącu? Zdradziłam jej wtedy ten tajemny wzór, który nakazuje pomnożyć liczbę godzin uczonych w tygodniu przez liczbę tygodni w danym miesiącu, co wstrząsnęło jej światem równie mocno, jak jeden z moich najbardziej wyszukanych wynalazków, tj. ta funkcja w Excelu, która automatycznie sumuje wszystkie studenckie obecności z całego roku. Tak jest, ze mnie taki geniusz matematyki i nowych technologii w jednym. Co prawda od czasu jak rozpowszechniłam nazwę tej funkcji (SUM) wśród swoich koleżanek i kolegów, to nikt z biura jeszcze jej nie zastosował i wciąż liczą na palcach, ale to najpewniej dlatego, że są zajęci opracowywaniem wpisu do Wikipedii na mój temat, w kategorii Najwybitniejsi Matematycy XXI wieku.

Mój szef musiał być bardzo zadowolony w wykorzystania moich talentów po owych studiach podyplomowych, albowiem dziś przyszedł mi zaproponować nową możliwość rozwoju osobistego, a mianowicie spytał mnie czy nie chciałabym wziąć udziału w szkoleniu z wyszukiwania informacji w google?

(Uznałam, że poprzedni akapit nie wymaga pointy, samo szkolenie jest samo w sobie doskonałym żartem).

Więc powiedziałam mojemu szefowi, że niestety nie mogę się wybrać na to szkolenie, bo akurat jestem wtedy szalenie zajęta, a on powiedział, że przecież jeszcze nie powiedział mi kiedy to szkolenie ma się odbyć, a potem powiedział że dzisiaj o piątej, no i okazało się, że jestem wtedy szalenie zajęta, a on powiedział że są jeszcze cztery inne terminy, i wszystkie wymienił, ale okazało się że we wszystkich tych terminach jestem szalenie zajęta, a potem jeszcze powiedział że będzie darmowe martini, a ja powiedziałam że widzimy się o piątej.

I wiecie co? jak już znajdę tę najbezpieczniejszą godzinę na uczelnianym basenie, to przypomnijcie mi, żebym sobie na tym basenie porządnie wypłukała uszy. Bo o ile doceniam fakt, że obecnie potrafię wyszukać informację o objawach eboli używając 35 różnych kombinacji słów kluczowych, to wcale nie potrzebuję google’a do tego, żeby wiedzieć że darmowe panini nie jest nawet w połowie tak satysfakcjounujące jak darmowe martini.

martini

9 komentarzy

  1. Karolina

    17 listopada 2014 o 21:21

    Kocham Cię Janina, chcę mieć z Tobą syna! <3 <3 <3

    Odpowiedz
    • Janina

      18 listopada 2014 o 01:01

      W odpowiedzi na taką poezję, odmówić nie mogę! Zawsze chciałam mieć syna, bo z posiadania dzieci jest wiele pożytku – największe nadzieje pokładam w Halloween, gdy będą mi zbierać dużo cukierków.

      Odpowiedz
  2. Karolina

    19 listopada 2014 o 18:22

    Jak ja lubię takich ludzi jak Ty! Piszesz o sprawach “przyziemnych” w sposób “nieziemski” 🙂 Uśmiałam się nawet czytając o eboli (choć pewnie nie powinnam?). A co do szefa to za same błyskotliwe risposty powinien podnieść Ci pensję 😀 Lubię Twoje panini i martini i będę tu zaglądać! I trzymam kciuki za basen 🙂

    Odpowiedz
    • Janina

      20 listopada 2014 o 10:08

      Bardzo mi miło, zapraszam! Choć nie mogę obiecać, że zawsze będę poruszać tak ważne i poważne tematy jak ebola i rozwój osobisty… Z reguły zapraszam w poniedziałki, no chyba że okaże się, że tylko w poniedziałki mogę chodzić na basen bez poczucia obezwładniającego lęku.

      Odpowiedz
  3. Szems

    20 listopada 2014 o 22:00

    Czy ten basen jest jellyfish-free? Na pewno?

    Odpowiedz
    • Janina

      22 listopada 2014 o 10:59

      Lepiej żeby! Lizbona nie była jellyfish-free, dlatego wróciliśmy.
      Image and video hosting by TinyPic

      Odpowiedz
  4. Płonąca ryba i inne palące problemy tego świata (+ rysunek zebry) | Janina Daily

    24 listopada 2014 o 20:36

    […] okropnie chora, co bardzo niepokoi mojego szefa, mimo iż cały czas mu tłumaczę, że to nie wina eboli, a raczej koleżanki Sharon i jej ryby, którą to rybę postanowiła odgrzewać odrobinę zbyt […]

    Odpowiedz
  5. Psycholog, ślub, zabawa i kulawa żaba | Janina Daily

    2 lutego 2015 o 18:39

    […] karierę sportową o pływanie i – jak część z Was pamięta – proces ten rozpoczęłam od bardzo zmyślnych obliczeń, które miały mi wykazać w których dniach i godzinach mam najmniejsze prawdopodobieństwo […]

    Odpowiedz
  6. „Porzućcie wszelką nadzieję…”. Człowiek-Polak w urzędzie | Janina Daily

    2 marca 2015 o 18:17

    […] życie, przyzwyczajonego do codziennych tortur losu w postaci studentów dzielących przez zero i szkoleń z wyszukiwania informacji w google. Przewlekła choroba? Ciężki wypadek samochodowy? Katastrofa ekologiczna? Nie, polska […]

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *