Ja, hipis pedagogicznych konwenansów

Uczę w tym semestrze przedmiotu, który nie wywołuje we mnie za grosz ekscytacji, ten przedmiot to takie grzybobranie wśród dyscyplin naukowych, czyli niby spoko, bo od czasu do czasu można ustrzelić jakiegoś borowika, ale generalnie to nuda, marazm i za jakiego grzechy?! Teraz na pewno zastanawiacie się, kto jest odpowiedzialny za tę sytuację pedagogicznego mezaliansu i ja już odpowiadam: otóż to wszystko zdarzyło się dlatego, że ja źle przeczytałam umowę i mnie się wydawało, że podpisuję ją na uczenie “quantitative research methods“, a tam jednak było napisane, że “qualitative research methods“, więc jeśli miałabym wskazywać winnego tej sytuacji, to w sposób oczywisty jest nim mój szef, który pisze tak nudne umowy, że mi się ich potem nie chce czytać.

Może być więc tak, że gdy w grudniu przyszło mi się dowiedzieć, że jednak uczę jakościowych metod badawczych, to byłam szalenie zaskoczonym człowiekiem, a najbardziej to mnie zaskoczyło, że dostałam na ten przedmiot aż 30 godzin, co było o tyle dziwne, że ja byłam w stanie wyłożyć całość tematu w 30 sekund, uwaga, prezentuję swój pierwszy i zarazem ostatni wykład z tego zakresu:

“Dzień dobry wszystkim. Dzisiaj porozmawiamy o tym, że jakościowe metody badawcze są jak dieta. Można stosować, ale po co?”

(To jest taki żarcioch, badania jakościowe są ekstremalnie potrzebne, ale bardzo niewiele osób potrafi je przeprowadzać dobrze i rzetelnie).

W każdym razie wymyśliłam to sobie tak, że skoro mnie ten przedmiot totalnie nie jara, to trudno żebym oczekiwała takich emocji od studentów, to jednak nie odcinek “Ojca Mateusza” ani wzór na regresję liniową, żeby umierać przy tym z ekscytacji. W związku z tym swoje oczekiwania względem studenckiej pracy na tym przedmiocie zredukowałam do absolutnego minimum, postanowiłam być na nim najmniej wymagającym człowiekiem świata, hipisem wszelkich pedagogicznych konwenansów i najbardziej pluszowym labradorem akademickiej edukacji.

No i słuchajcie, pierwsze zajęcia, ja tym moim studenckim owieczkom opowiadam, czego będę od nich w tym semestrze wymagać i że absolutnie niczego. Maluję im pejzaże metodologicznych łąk wyścielonych miękką trawą braku obowiązków, pozbawionych wszelkich egzaminacyjnych zasieków, zamieszkałych przez najpiękniejsze motyle beztroski i swobody. No, ja im tak tłumaczę, a w połowie mojego wywodu jakiś spóźniony student nagle próbuje dostać się do sali i totalnie przegrywa z zaawansowaną zdobyczą techniki jakim jest instytucja drzwi. On szarpie za klamkę, szarpie, pcha, popycha, znów pcha, no totalnie walczy. Oho – myślę sobie – oto jest wspaniała możliwość ku temu, by streścić studentom wszystkie najważniejsze punkty z mojego syllabusa!

– Z dobrych wiadomości
– oświadczam, wskazując na szamoczące się drzwi – to otwarcie tych drzwi jest absolutnie najtrudniejszą rzeczą, jaką przyjdzie temu człowiekowi zrobić na moich zajęciach.

No, tak powiedziałam. A tymczasem człowiek za drzwiami poszarpał klamkę, poszarpał bezskutecznie, poszamotał się jeszcze chwilę, poddał się i odszedł.

14 komentarzy

  1. oko

    1 lutego 2018 o 08:57

    cóż… stracić wiarygodność już na wstępie – to musi być rozczarowanie tak wielkie, że wymaga działań drastycznych – skrzynka wódki, albo La Manche wpław, nocą/zimą/pod prąd

    Odpowiedz
    • JaninaDaily

      1 lutego 2018 o 13:39

      Ale ten La Manche to po tej wódce czy przed?

      Odpowiedz
      • oko

        1 lutego 2018 o 13:44

        albo – jednoznacznie określa rozłączność zdarzeń – ale jestem otwarty na sugestie – suma zdarzeń może doprowadzić do pięknych zdarzeń wyższego stopnia (spotkanie z Bogiem, UFO, albo coś, co się już absolutnie w głowie nie mieści – np drugi Lenin)

        Odpowiedz
  2. Karolina

    1 lutego 2018 o 11:12

    Prowadziłam zajęcia laboratoryjne z metody tak odrzucającej i nieprzyswajalnej, jak tylko metoda eksperymentalna może być. Ponieważ sama jej nie trawię i odczuwam fizyczny ból na myśl, że jeszcze mam uczyć jej studentów, postanowiłam im życie ułatwić (i sobie też – podczas czytania sprawozdań), powiedziałam, że sprawozdanie jest prawdziwie idiotoodporne, pokazałam który sygnał wybrać, jak liczyć, co przez co podzielić, wyprowadziłam im wzory i pokazałam jak mają wyglądać wykresy. Pokazałam sprawozdania z poprzedniego roku. W końcu wysłałam prezentację z przedstawionym tokiem wykonywania działań i obliczeń. W rezultacie dla piku malejącego wraz z pomiarami dostałam wykresy rosnące albo albo kształtem przypominające miskę czekającą na napełnienie jej tymi łzami, co to lałam czytając sprawozdania…

    Odpowiedz
    • JaninaDaily

      1 lutego 2018 o 13:40

      Been there, done that. Kiedyś opracowałam przemyślany system egzaminacyjny, który składał się z trzech kroków: po pierwsze, podałam moim studentom trzy pytania, które się na tym egzaminie pojawią. Następnie podałam im odpowiedzi. A potem jeszcze – w przypływie geniuszu strategicznego – na egzaminie kazałam im z tych trzech pytań wybrać sobie tylko jedno, posypałam to cukrową posypką progu zdawalności 40% i to był tak wyborny plan, tak przemyślana strategia, że na efekty nie trzeba było długo czekać: oblało pięć osób.

      Odpowiedz
      • Euzebiusz Trąbalski

        1 lutego 2018 o 15:09

        Można też działać w drugą stronę: stary profesor od pierwszej statystyki na fizyce tak dopieszczał egzamin, by jego wyniki również miały wartość edukacyjną w przedmiocie. Otóż pomimo nie za dużej statystyki przystępujących studentów, wyniki punktowe układały się na histogramie w piękny rozkład Gaussa z maksimum około 50%. Czyli, siłą rzeczy, jak próg zdawalności był właśnie 50% – no to oblewała połowa roku. Egzamin był odporny na wszelakie zaburzenia – podczas można było korzystać z wszystkich własnych notatek i skryptu profesora – a Gauss jak miał wyjść, tak wychodził. Nie to co w przypadku matury z polskiego.

        Odpowiedz
  3. Paweł Terpiłowski

    1 lutego 2018 o 13:24

    I to jest właśnie bolączka systemu kształcenia wyższego. Przeładowanie zbędnymi treściami, brak nauki praktycznych umiejetności… taka tam nauka dla nauki, czy może szczerzej – utrzymania etatów. Szkoda, że mając tego świadomość, nie zmieniacie takiego podejścia.

    Odpowiedz
    • JaninaDaily

      1 lutego 2018 o 13:38

      Jakim cudem na podstawie tego jednego wpisu Ty wyciągnąłeś te wszystkie wnioski, Paweł, to nie mam pojęcia!

      Odpowiedz
  4. Milena | milenakrecisz.com

    1 lutego 2018 o 16:33

    Jaki z Ciebie kochany nauczyciel <3 Na moim kierunku informatycznym musieliśmy chodzić na 'project management' co było najnudniejszym przedmiotem świata. Pani wykładająca była na tyle dobro duszną że nie krzyczała na niko kto spał. Z reguły była to połowa studentów jeśli już ktoś się zjawił. Widocznie wkopała się sama tak jak Ty.

    Odpowiedz
    • JaninaDaily

      5 lutego 2018 o 22:45

      Szlag. To by było całkiem spoko, gdyby oni spali, bo ja wtedy też bym mogła spać…

      Odpowiedz
  5. 2sloma

    2 lutego 2018 o 14:25

    Tam gdzie mieszkasz to raczej nie beda sie excytowac Ojcem Mateuszem. Moze w ramach badan nad wplywem Kosciola na plemiona dzikich. Tfu, teraz to sie nazywa “First Nations”, nie wolno mowic o ludziach ‘dzicy’.
    Duzo bardziej excytujacy jest serial Father Ted, polecam.

    Odpowiedz
    • JaninaDaily

      5 lutego 2018 o 22:45

      A ja powiem Ci, że wolę Ojca Mateusza niż oryginał, o taka jestem dumna z naszych narodowych osiągnięć w telewizji!

      Odpowiedz
  6. Piąteczka! #9 – Żegnaj, kokonie bezpieczeństwa

    2 lutego 2018 o 15:44

    […] potknąć się o własną nogę, rzucić tekst, który jest perłą humoru tylko w jej głowie albo poczęstować studentów żarcikiem komicznie niepasującym do sytuacji. Uwielbiam, będę […]

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *