Kręte drogi uniwersyteckiego życia: azymut na radość i dobrą zabawę

Zgodnie z wczorajszą obietnicą – jestem! Dziś na krętych drogach uniwersyteckiego życia przyjmujemy azymut na radość i dobrą zabawę, czyli poopowiadam o tym, że posiadam trzy ulubione okresy w roku akademickim. Pierwszy jest w maju, tuż przed egzaminami, kiedy to nasz uniwersytet zwalnia jedną salę wykładową i napełnia ją szczeniaczkami, które to szczeniaczki człowiek może sobie wygłaskać, potulić, wytarmosić za uszami i wtedy od razu mu w życiu lepiej, i podobno taki człowiek jest też mniej zestresowany, choć w moim przypadku to akurat nieprawda, bo w tym roku ktoś ukradł mi mojego ulubionego psa, a nie bardzo mogłam się upomnieć o zwrot, bo tym kimś był pan rektor. Znaczy no dobrze, trochę w tej historii oszukuję – w tej sali to wcale nie ma tylko szczeniaczków. W tym roku były też na przykład niedźwiedzie.

niedzwiedzie

Skoro już pan rektor ukradł mi psa, to postanowiłam bawić się głównie z niedźwiedziami i to się nawet dobrze składało, bo ja lubię o sobie myśleć, że jestem takim trochę niedźwiedziem życia. Po pierwsze dlatego, że jestem urocza i zważywszy na 95% wilgotność irlandzkiego powietrza, dość często puchata. Po drugie dlatego, że ja jestem trochę silna jak niedźwiedź, co udowadniam przy każdej możliwej konferencji, kiedy to prezentuję światu swoje ponadprzeciętne umiejętności noszenia wieży zrobionej z kanapek, a niosę je krokiem sprężystym, z gracją niewymuszoną, postawą nonszalancką. No a po trzecie, to czuję się niedźwiedziem życia dlatego, że ja też lubię łososia.

Drugim moim ulubionym czasem w roku akademickim jest jego początek, bo wtedy rozdają na uczelni dużo rzeczy za darmo, czyli trochę wata cukrowa dla mojej tożsamości człowieka-Polaka. Na przykład ostatnio szłam sobie korytarzem i jakiś miły młody człowiek spytał mnie, czy jestem studentką pierwszego roku i czy chcę piłeczkę antystresową, a ja mu powiedziałam, że nie, ja nie student, ja tutaj uczę i on wtedy dał mi pięć. W mojej kolekcji skarbów otrzymanych w sezonie 2015/2016 dotychczas posiadam: osiem prezerwatyw, kamizelkę odblaskową na rower, zniżkę na naleśniki na stołówce i majonez. Oczywiście w otrzymywaniu tych wszystkich rzeczy, jak również w głaskaniu niedźwiedzi, szalenie przydają się moje narodowe cechy anatomiczne, to jest wysoce rozwinięty ośrodek w mózgu odpowiedzialny za stanie w kolejkach. Nie inaczej było dzisiaj, gdy okazało się, że przed uczelnią rozdają lody.

giphy

Może być więc tak, że z powodu kolejki do lodów, w której być może stanęłam trzy razy, miałam już od rana wyśmienity humor, ale skoro już się tak przytrafiło, to przy okazji postanowiłam zrobić coś dobrego dla świata i zgodziłam się wziąć wykład za jedną z koleżanek, która nie mogła go poprowadzić, bo akurat rodziła dziecko. Niektórzy to zrobią wszystko, żeby tylko wymigać się od uczenia, serio. Wykład odbywał się w Sali SLA, co oczywiście nie stanowiło żadnego problemu, albowiem nasz kampus ma tylko 20 hektarów, kilkadziesiąt budynków, miliony sal i szalenie logiczny system oznaczania tychże. Na przykład w budynku mojego wydziału do numerowania sal najpewniej zatrudniono jednego z mojego studentów, bo numeracja wygląda następująco: sala 3071, sala 3072, sala 3074, sala 3082. Po tej sali 3082 to już się student najpewniej zmęczył, bo dalej sale już nie mają numerków, tylko nazwy, ale na szczęście zawsze są to nazwy szalenie chwytliwe i łatwe do zapamiętania, typu: Ríomhaireachta seomra turgnamhach eolaíochta, wiadomo. No więc prawda była taka, że nie do końca wiedziałam w którym budynku znajduje się SLA, ani od czego dokładnie pochodzi skrót SLA, niemniej pomysłów miałam wiele, z czego tym, który mnie jarał najbardziej było Sweets and Lollipops Archives.

No to idę do pani sekretarki i pytam ją gdzie jest sala SLA, a pani mówi, że nie wie, ale zadzwoni do kogoś, kto wie, ale ten ktoś też nie wie, więc mówi, że oddzwoni za chwilę, jak się dowie, a potem oddzwania i mówi, że chyba w budynku X, choć może być i tak, że wcale nie. No, to idę do budynku X, a w budynku X trwa akurat alarm przeciwpożarowy i tak mi właśnie mija dziesięć minut mojego wykładu. Okazuje się jednak, że w budynku X nie ma żadnej sali SLA, za to przy okazji odkryłam, że mamy na uczelni takie supertajne laboratorium genetyczne, do którego prawie nikt nie ma wstępu i ja nie mam pojęcia, co oni tam dokładnie robią, ale mam nadzieję, że krzyżują koalę z labradorem. Wyobraźcie to sobie, koala z labradorem! Ultimate cuteness overload. No ale dobrze, mój wykład trwa już od 15 minut, więc idę do pani sekretarki z budynku X i pytam gdzie tu jest sala SLA, a ona mówi, że 40 lat pracuje na tym uniwersytecie i jeszcze o takiej nie słyszała, ale pani jest bardzo miła i dzwoni do innej pani, i mówi, że ma tu studentkę pierwszego roku, która nie potrafi trafić na swój wykład, a potem zakrywa słuchawką dłonią i upewnia się czy jestem studentką pierwszego roku, a ja mówię, że nie, że nauczycielem, a ona mówi wtedy pani w telefonie, że jednak nie, że jednak ma tutaj wykładowcę, który nie potrafi trafić na własny wykład. Co generalnie było spoko, ale nie miałabym nic przeciwko, gdyby mówiła to troszkę ciszej.

OK, wiem nad czym się teraz zastanawiacie – dlaczego ludzie myślą, że jestem studentką pierwszego roku? Jaki jest sekret mojej wiecznej młodości? Otóż już wyjaśniam – żeby zachować młodość wystarczy nie robić rzeczy, które z reguły robią dorośli. No, ja tak właśnie (nie) robię – nie zmywam na bieżąco, czasem nie noszę kapci (YOLO), nudzę się w muzeach i nigdy nie dzielę się słodyczami z innymi dziećmi, a efekty jakie są, to sami widzicie.

W każdym razie okazało się, że jednak byłam w złym budynku, a dwa budynki i trzy panie sekretarki później już byłam w prawidłowym budynku, jak się okazało – budynku mojego rodzimego instytutu. I tak właśnie mijała 35 minuta mojego wykładu. Zajrzałam do sali, studenci wciąż tam byli. Nie, serio, co to za student, który czeka na wykładowcę ponad pół godziny?! Ponieważ jednak cechuje mnie życiowy optymizm, to postanowiłam nie tracić całkowicie nadziei i postać sobie trochę za rogiem, i poczekać, może sobie pójdą. No, i tak właśnie, skitraną za rogiem sali wykładowej, zastał mnie mój promotor (nie mylić z moim szefem).

Janina, Janina, Janina, I see what you are doing here – westchnął głęboko i z rozczarowaniem, kiedy mnie zobaczył –it is soooooo wrong…

(tu zawiesił głos i ponownie pokręcił głową z rozczarowaniem)

…you can’t stand here, cause they may see you. Go hide in my office.

Czyli jednak, prawdziwy przewodnik po akademickich dróżkach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *