Skarżę się fizjoterapeucie, że wciąż są ruchy, których nie mogę wykonywać, że jeszcze nie wróciłam do pełnej sprawności, ciągle wiele nie potrafię, a przecież minęło „już miliard lat” (tak w mojej głowie czuć te pięć tygodni) od tego momentu, kiedy okazało się, że nie powinnam nigdy wychodzić ze strefy komfortu, a właściwie to nawet z wanny nie.
A on mnie słucha, tej mojej złości na wszystko, czego wciąż jeszcze nie mogę, i przez chwilę nic nie mówi, a potem tylko jedno zdanie:
– Janina, to było złamanie w dwóch miejscach.
I dopiero wtedy to do mnie dotarło. To znaczy – nauczyłam się żyć natychmiast i już, niecierpliwić, gdy po dwóch minutach makaron w chińskiej zupce wciąż jeszcze jest twardy, przewracać oczami, gdy w kolejce po kawę ktoś wydziwia z mlekiem i kradnie mi przy tym trzy minuty dnia, irytuje mnie chwila czekania, aż obiad ostygnie i paczka, która z drugiego końca kraju idzie dłużej niż dobę. Wyciśnij czas jak cytrynę. Zrób trening, słuchając podcastu. Oglądaj serial w obcych językach, to od razu poćwiczysz. Nie trać czasu na paznokciach, w ich trakcie trzaśnij służbowego calla. Totalnie uwierzyłam, że muszę robić wszystko, natychmiast i naraz.
A moje ciało – mądrzejsze ode mnie, na spokojnie, ma czas. Potrzebuje czasu, żeby się zagoić. Rzeczywistość też mi się ostatnio trochę potargała, więc też się musi zrosnąć. Uczę się mieć czas. Gotuję mleko w garnku, a nie w mikrofali. Wylepiam dinozaury z tektury, a to jednak duże zwierzęta, więc to trochę trwa. Robię jedną rzecz na raz i nawet się nie śpieszę. Czasem robię rzeczy bez sensu i bez większego celu, dla samej przyjemności. Po wyklejeniu dinozaurów miniczłowiek mi mówi, że najważniejszym jest, by dzisiaj nie zasnąć.
– Bo jak zaśniemy – tłumaczy – to zapomnimy, jak wspaniale się dzisiaj bawiliśmy.
No cóż, miniczłowieku, bywa jeszcze gorzej. Czasem zapominamy, by w ogóle się bawić.