Do siego roku (akademickiego)!

Życie zaczęło być dobre już w połowie sierpnia, kiedy to cały mój instytut udał się na tydzień na europejską konferencję naszej dycypliny, a pisząc cały instytut mam na myśli wszystkich wykładowców, doktorantów i mojego szefa, a nie mam na myśli swojej własnej osoby, bo ja miałam zupełnie inny pomysł na ten tydzień, co znaczy mniej więcej tyle, że pozostawiona sama sobie całymi dniami jeździłam po biurze na obrotowym krześle i wraz z zespołem Sixteen głośno prosiłam bliżej nieznanego adresata, żeby obudził we mnie swoją Wenus. No, a potem strasznie się zmęczyłam tym jeżdżeniem swoim, więc udałam się wziąć ślub i wieść życie poślubne, z czego i jedno, i drugie okazało się być oszałamiającym sukcesem i pokazem siły mojej tytanowej determinacji, bo ślub był trzy tygodnie temu, a wszystkie zdjęcia wskazują na to, że już mam podwójny podbródek.

fat_cat

Oczywiście skuteczność w osiąganiu celów to tylko jedna z wielu moich zalet, a wiem to stąd, że nowy rok akademicki postanowiłam rozpocząć od wizyty na studenckim forum, na którym młodsi adepci sztuki akademickiej zasięgają rad swoich starszych kolegów, czyli tych, którzy przeżyli. Rad na temat swoich wykładowców, oczywiście. Na forum ogólnodostępnym, bo dlaczego nie. A żeby odebrać mi jakąkolwiek wiarę w swoje osoby, to jeszcze na dodatek każdy wpis opatrując swoim imieniem zdjęciem swoich twarzyczek. Ku mojemu rozczarowaniu, pod moim nazwiskiem wpisów było niewiele. Żadnego „jak ostatnio opowiedziała dowcip, to tak popękałem ze śmiechu, że musieli mi założyć 24 szwy”. Albo: „taka zdolna, taka mądra, Anja Rubik irlandzkiej nauki, tylko że ładniejsza”. Albo chociażby jakiś ochłap dobrego słowa, serdeczne: „na zajęciach chciałem się zabić, ale tylko trochę”. Nie, nic w tym stylu. Wpis był tylko jeden i donosił, że: mam piękne paznokcie i okazuje się, że są naturalne, więc żeby koniecznie podpytać mnie o rady jak to osiągnąć, bo mogę polecić kilka dobrych kosmetyków. I jeszcze dopisek: „zajęcia ok”. Sami widzicie, rozdział mojej autobiografii o osiagnięciach życiowych właściwie pisze się sam.

Przy okazji, jeśli czyta mnie Jenny K., której uratowałam w zeszłym roku paznockie, to proszę się zgłosić do mnie na dyżur po piąteczkę na koniec.

Nic dziwnego, że po tak emocjonalnej i wzruszającej ewaluacji moich zeszłorocznych pedagogicznych osiągnięć, weszłam w nowy rok akademicki godnie, jak na wybitnego rzeźbiarza młodych, irlandzkich umysłów przystało. Z tym że z tą godnością to trochę nadużycie, bo akurat, gdy chciałam zacząć zachowywać się dumnie i szlachetnie, to zauważyłam, że przed uczelnią rozdają cukierki na osłodzenie początków roku akademickiego, która to czynność zainteresowała mnie bardzo i zainteresowała na długo, to jest do czasu, aż zobaczyłam, że człowiek od cukierków poszedł gdzieś zadzwonić, najpewniej po ochronę.

Przed ochroną postanowiłam schronić w miejscu najbezpieczniejszym, to jest takim, gdzie nikt nie spodziewałby się mnie znaleźć, to znaczy, że we własnym biurze. Tam zresztą okazało się, że gdy w końcu po trzech latach nauczyłam się jak nazywa się miejsce, w którym pracuję, to znienacka zmieniono nazwę mojego ośrodka z IIIS na TRRS, z czego wynika, że w tym roku samogłoski ewidentnie są w niełasce, za to chwytliwe skróty wciąż w cenie. Z innych zmian, to zlikwidowano nam maszynę do ksera, ale pośpiesznie wyjaśniono, że w ramach rekompensaty położono nam wykładzinę, a wiadomo, że to zawsze spoko, bo wykładzina robi znacznie mniej hałasu niż drukarka, no i nie trzeba wymieniać tonera. Ponadto, żeby w jakiś sposób umożliwić nam unikanie jakiejkolwiek pracy, co dotychczas uskutecznialiśmy przy wielogodzinnach próbach przeskalowywania dokumentów w maszynie do ksera, biuro zaopatrzono w gry planszowe. Jeśli ktoś chciałby mnie spytać o zdanie, to ja osobiście uważam to posunięcie za szalenie niepoprawne, bo skoro i tak wszyscy przegrywamy życie, pracując na uczelni, to nie potrzebujemy jeszcze dodatkowo przegrywać w Monopol.

DoctorWhoRain_zps4525a73d

A potem, jak już myślałam, że lepiej być nie może, to okazało się, że moi koledzy z biura postanowili sprawić mi w prezencie ślubnym największe pudełko czekoladek świata, co wzruszyło mnie do łez, przynajmniej dopóki nie powiedzieli mi, że mam się tymi czekoladkami podzielić z Wojtkiem, co też doprowadziło mnie do łez, ale już nie wzruszenia. To znaczy mniej więcej tyle, że najpierw mnie ta sugestia szalenie rozbawiła, a potem mnie przestraszyła, a potem na szczęście sobie przypomniałam, że mamy z Wojtkiem intercyzę. Nic dziwnego, że humor miałam wyborny! Ale to tak wyborny, że to w pewnym momencie szalenie zaniepokoiło mojego kolegę z biurka obok, który spojrzał na mnie podejrzliwie, a następnie nachylił nade mną i konspiracyjnym szeptem spytał: „Janina, why are you so happy today? Do you… – zawahał się na chwilę – …like your job?”.

Hellooooooooł, oczywiście, że lubię swoją pracę, wszak ta robota najczęściej polega na mówieniu wszystkim, że wszystko robią źle. No i moi studenci chwilę wcześniej rozczulili mnie kartką ślubną, która czekała na mnie na biurku i która donosiła, że love, happiness, teretetete, a także zawierała dramatyczny dopisek: „Please don’t get pregnant now, we need you”, co oczywiście sprawiło, że moje zlodowaciałe serce stopniało jak kostka smalcu pozostawiona na słońcu, niemniej było zupełnie nieuzasadnione, bo musicie wiedzieć, że Wojtek jest bardzo zasadniczy jeśli chodzi o czas, kiedy możemy mieć dziecko i to będzie wtedy, jak już będziemy na tyle bogaci, że będzie nas stać na to, żeby opłacić naszemu dziecku psychoterapię, na której będzie obcym ludziom opowiadało o tym, jak zrujnowaliśmy mu życie. Mój mąż, proszę państwa. Człowiek-plan.

I tak właśnie jeździłam sobie dzisiaj na obrotowym krześle po miękkiej wykładzinie biurowej rzeczywistości, do czasu aż nie wjechałam tym krzesłem w twardy mur prawdziwego życia. Wiecie, ten najtrudniejszy moment na świecie, kiedy po urlopie otwierasz pocztę służbową.

maile

Ponieważ jestem człowiekiem ambitnym, to wymyśliłam sobie, że wszystkie te maile przeczytam. Zaczęłam od pierwszego. Pierwszy mail miał bardzo sympatyczny i chwytliwy tytuł, który brzmiał: ORAL CANCER FACTS, a dalej było już tylko lepiej, bo mail donosił, że w tym roku akademickim wydział zdrowia wybrał raka jamy ustnej na raka roku, to jest tego raka, o którym będą nam co tydzień pisać maile, żebyśmy go przypadkiem nie dostali. Drugi mail, mój ulubiony, pochodził od administratora biura, który polecał naszej uwadze ciasto czekoladowe w kuchni i przypominał, że najlepsze jest ze słonym karmelem, który można znaleźć w lodówce. Jeśli chcecie wiedzieć skąd nagle w naszej biurowej kuchni słony karmel, to odpowiadam, że to się nazywa grant z Unii Europejskiej. Trzeci mail, od mojego szefa, pytał mnie czy przyjdę wieczorem na dyskusję panelową z instytutem ekonomii, która to dyskusja nie wiem dokładnie o czym miała być, ale wiem, że w tytule były co najmniej dwa słowa, które w ogóle nie wzbudzają mojego zainteresowania, to jest odpowiedzialność i oszczędzanie. Sama dyskusja miała odbyć się w godzinach 19-21, co mnie szalenie rozbawiło, ale to tak bardzo rozbawiło, że aż trochę czasu zajęło mi wystosowanie odpowiedniego maila zwrotnego, maila o treści: „No”. A potem, po przeczytaniu trzeciego maila, mój bystry, analityczny umysł podpowiedział mi alternatywny sposób rozwiązania problemu 400 nieprzeczytanych maili, i to sposób oszałamiająco skuteczny, który zamyka się w następującym algorytmie postępowania:

1. „Zaznacz wszystkie nieprzeczytane wiadomości”
2. ”Oznacz wszystkie jako przeczytane”.

Jak już zrewolucjonizowałam życie własne i milionów pracowników na tym świecie, którzy właśnie wrócili z urlopu, to zdałam sobie sprawę z tego, jak wielkim nietaktem wobec świata byłoby zachować możliwości tego diamentowego umysłu tylko dla siebie i postanowiłam iść na zajęcia. Przed salą wykładową stało bardzo wiele, bardzo zadowolonych studentów, których delikatne i wypoczete lica wygładzał dodatkowo blask wakacyjnej opalenizny i aksamit niewiedzy tego, co ich czeka. I wśród nich tylko jeden człowiek odznaczał się wyraźnie. Człowiek doskonale znany mi z lat poprzednich, z reguły o dużej pogodzie ducha i życiowym optymiźmie, tym razem siedział na schodach przeraźliwie smutny, ale to tak przeraźliwie smutny, że gdyby korytarzem przechodził akurat Filip Bajon, to natychmiast zatrudniłby go do ekranizacji “Ludzi Bezdomnych” w roli rozdartej sosny.

– Hello Mark – powiedziałam nieśmiało, siadając obok niego ostrożnie, tak jakbym zbliżała się do rannego ptaka
– Hello Janina – odpowiedział mi na smutno i na wszelki wypadek, jakbym miała jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, wyjaśnił: – I am very sad
– I know – powiedziałam empatycznie
– I really do not want to be here – powiedział łamiącym się głosem
-I know – zgodziłam się z nim ponownie – but I really think we should be heading to the classroom now
– But these lectures are so boring! – jęknął cierpiętniczo – I want to go home
– Oh for god’s sake, Mark – westchnęłam zirytowana – just stand up and let’s go to class!

A potem poszliśmy poprowadzić wykład.

2 komentarze

  1. Magdalena

    27 kwietnia 2017 o 22:51

    Wyborne!

    Odpowiedz
    • Karolinka

      29 kwietnia 2017 o 01:09

      Zaiste!

      Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *