Wieczór. Drzemię sobie na Wojtku, przytulona do niego jak koala do najpiękniej pachnącego eukaliptusowego drzewka. W bliskiej okolicy mojego męża świat jest dobry.
Świat Wojtka też – prawą ręką mnie głaszcze, lewą pije wino, a buzią jest szczęśliwy, bo przy okazji ogląda na jutjubie filmy o frezarkach. Trudno orzec, co go tak filozoficznie nastroiło – czy to wino, czy ta żona, czy te frezarki, niemniej w pewnym momencie Wojtek nostalgicznie wzdycha.
Ja w ogóle zauważyłam, że my ostatnio dużo wzdychamy. Serio. Ja codziennie wychodzę do roboty i to wygląda mniej więcej tak:
– Wojtek ECH wychodzę EEEEEEECH będę po ECH ECH osiemnastej.
I jeszcze na koniec, by wzmocnić przekaz, dodaję:
– ECH.
Co w sumie jest dość dziwne, bo ja bardzo lubię swoją pracę i swoją rzeczywistość, więc to nie jest tak, że ja codziennie się budzę i myślę sobie, że jezu chryste, znowu życie zmarnowane, a przecież miałam być stylistką kucyków i tych bardziej owłosionych osłów, całymi dniami pleść im warkocze i lakierować kopytka, w grzywy wplatać polne kwiaty i zapach wiatru, a wieczorami wracać do naszej chatki z żołędzi i tam malować pejzaże, załamania światła, perspektywy, tutaj lazur se trzepnę, a tam nonszalancko sosnę.
No nie jest tak, a jednak wzdycham. Wiecie z czym mi się kojarzy wzdychanie? Z taką starszą panią, co to podróżuje autobusem zawsze w miłym towarzystwie swoich reklamówek, które to reklamówki z reguły sadza przy oknie, nie wiem do końca dlaczego, widocznie tak sobie lubią podczas jazdy powyglądać, i ta pani w tym autobusie dużo mówi do innych i dużo wzdycha. O, na przykład taką panią, co to ja kiedyś słyszałam jak opowiadała drugiej w autobusie, że szataniści wykupili kościół świętego Bartłomieja w naszym mieście i chcą go przerobić na wędzarnię kiełbasy i ja nawet opowiedziałam tę historię mężowi, na zasadzie ciekawostki, że hej, patrz co za absurdalna historia, a on powiedział, że rzeczywiście absurdalna, bo w kościele świętego Bartłomieja jest przecież taki przepływ powietrza, że tam się żadna kiełbasa dobrze nie uwędzi.
No i my tak sobie leżymy, ta koala, to wino, te frezarki, Wojtek wzdycha. Wzdycha tak, że nie mam wątpliwości, że jakaś myśl go dręczy, że tam w Wojtku odbywają się jakieś szalenie zaangażowane dyskusje. W końcu westchnął jeszcze raz. I jeszcze raz. Zebrał się w sobie. Przemówił.
– Pomyślałem sobie o czymś zupełnie, zupełnie najgorszym – informuje mnie Wojtek, a następnie pyta retorycznie: – wiesz co by było najgorsze?
– Nie wiem – mówię zgodnie z prawdą – co by było najgorsze?
Wzdycha raz jeszcze. Wyjaśnia:
– Najgorsze to by było, gdybym nazywał się Filip Szyja.
Słuchajcie, zostawiam Was z tą złotą myślą. Przemyślcie, przedyskutujcie między sobą, być może pokusicie się o naszkicowanie jakichś krytycznych esejów czy pisemnych polemik. Pamiętajcie też, by celebrować wyśmienitą końcóweczkę weekendu. Przytulcie męża, pocałujcie żonę w nos, dzieci wypuśćcie z piwnicy, niech zaznają trochę ruchu. W celu inspiracji, jak spędzać rodzinnie czas, zostawiam Wam jeszcze rysunek, który Jarek Kozłowski narysował specjalnie dla #DrużynaJanina! ♥
P.S. Przypominam Wam też, że od niedawna jestem też w twitterze, gdzie uczę się streszczać: https://twitter.com/janinadailyblog
Kinga Marcinkiewicz
5 listopada 2017 o 00:59To, że ogląda to nic. Mój sobie kupił bo to okazja była, że tylko 10 tys. złotych a to normalnie najtaniej 16 tys. dolarów. Sęk w tym, że kupił tuż przed ślubem gdzie mieliśmy wziąć kredyt na wakacje i sam ślub. Kilka lat pózniej kupił robota przemysłowego…
JaninaDaily
15 listopada 2017 o 22:12Ha ha! To geniusz <3