Koszmar wysiłku fizycznego zaczął się na moim wydziale wtedy, kiedy to mój szef rozdał nam wszystkim roczne karnety na uczelnianą siłownię, co samo w sobie było gestem bardzo miłym, ale zupełnie bez sensu. Przeprowadzona po trzech miesiącach ewaluacja tego programu wykazała, że najpewniej mój szef lepiej spożytkowałby te pieniądze, gdyby podarował je małpom grającym w monopol. To oznacza mniej więcej tyle, że z wszystkich pracowników tylko troje rzeczywiście na siłownie się przeszło, z tym że pamiętać należy, że w tej grupie był Cormac, który w holu owej siłowni potknął się o dywan i skończył z trzema szwami na łuku brwiowym. Potem był pomysł by zorganizować ćwiczenia fizyczne w porze lunchu, w sali seminaryjnej, ale pech chciał, że sala seminaryjna znajduje się na drugim piętrze, a akurat tamtego dnia przestała działać winda, więc nikt na zajęcia nie dotarł. Ostatnią desperacką próbę zmuszenia nas do wysiłku fizycznego mój szef podjął wtedy, kiedy to mieliśmy wszyscy grać w siatkówkę, ale okazało się, że jest nas 15 osób i przez godzinę nie potrafiliśmy się zdecydować w jaki sposób podzielić się na dwie drużyny, no bo przecież nie przedzielimy nikogo na pół, aż w końcu doszliśmy do jedynego słusznego wniosku, by porzucić siatkówkę na rzecz sportu, który nie wymaga podziału na drużyny, tj. udaliśmy się na browara. I mimo iż doceniam wysiłki mojego szefa by zadbać o naszą kondycję fizyczną, to są to jednak dla mnie wysiłki zupełnie niezrozumiałe. No bo jeśli mój szef uważa, że nie potrafimy biegać, to oznacza tylko tyle, że nigdy nie widział co się dzieje w biurze po tym, gdy ktoś obwieści, że w kuchni na końcu korytarza rzucili darmowe muffiny.
Siła motywacji, wiem coś o tym. Wszak wszyscy już wiedzą, że wychodzę za mąż, a jeśli chcielibyście wiedzieć kiedy dokładnie wychodze za mąż, to informuję, że za osiem kilo. Jeśli uważacie, że to zupełnie absurdalne, żeby odchudzać się tylko i wyłącznie z powodu ślubu, to ja się z Wami zupełnie zgadzam – zupełnie absurdalne, ale konieczne, a to z powodu takiego, że nie wypalił mój pierwotny plan, który polegał na tym by wprowadzić na weselu zakaz fotografowania się ze mną ludziom chudszym ode mnie.
Co zrobić, pozostała siłownia. Siłownia. Czy ktoś kiedykolwiek zastanawiał się nad tym jak bardzo absurdalne jest to miejsce? Spójrzmy na przykład na taką maszynę do wiosłowania – człowiek wiosłuje, wiosłuje, wiosłuje i choćby i przez trzy kolejne dni wiosłował, to i tak nigdy donikąd nie dopłynie. Czyli sytuacja trochę jak ta, gdy moi studenci liczą coś na moich zajęciach. Studenci, którzy – tak swoją drogą – zawsze koniecznie chcą sobie ze mną na tej siłowni porozmawiać, bo wiadomo, że jak tak człowiek sobie walczy o przetrwanie na rowerku stacjonarnym, ubrany w przyciasny dres i brak godności osobistej, to to jest taka sytuacja w sam raz by zacieśniać więzi.
Na przykład ostatnio wymyśliłam sobie, że wykonam sto przysiadów i byłam już przy drugim, gdy zauważyła mnie studentka i postanowiła ze mną porozmawiać, a ja byłam zmuszona powiedzieć jej, że jeśli posiada jakieś ostatnie pytanie, które chce mi zadać, to teraz jest najlepszy na to czas, bo właśnie szykuję się do zrobienia trzeciego przysiadu, który – nie mam żadnych wątpliwości – może okazać się ostatnim przysiadem w moim życiu, a moje pedagogiczne poczucie obowiązku było zdeterminowane, by wykorzystać te ostatnie chwile mojego życia na przekazanie moim studentom niezbędnych wskazówek na ich matematyczną przyszłość, by rozpędzić ostatnie statystyczne mgły okalające ich młode życia. Generalnie to studentka chętnie z tej możliwości usłyszenia moich ostatnich słów skorzystała, a mianowicie spytała jak ja to robię, że mam takie błyszczące włosy?
W sumie to nie wiem, ale wnikliwa analiza mojej diety wskazuje na to, że najpewniej chodzi o unikalną mieszankę alkoholu i czekolady.
Tak w ogóle to ja zawsze jestem zadowolona, gdy widzę swoich studentów na siłowni, bo to zawsze cieszy, że jest ktoś, kto jest w stanie łączyć oszałamiającą karierę akademicką z zapierającą dech karierą sportową, zupełnie jak ja. Oprócz koleżanki od błyszczących włosów mamy również oczywiście gwiazdę uczelnianego basenu, czyli tego mojego studenta, który jest ratownikiem i który za każdym razem jak na owym basenie jestem, to podąża za mną krok w krok z gigantyczną siatką na motyle (w sensie jakby siatką, ale bez siatki – tylko z taką pętlą, żeby mnie łapać, jak się zacznę topić), co najpewniej wynika z tego, że mu powiedziałam, że jak się utopię, to wszystkie dotychczas zebrane obecności w tym semestrze pójdą na marne. Jednak ostatnio, gdy na tym basenie byłam, w pełni już pogodzona ze swoim losem i ową gigantyczną siatką na motyle, to zobaczyłam owego studenta w zupełnie nowej roli, jaką jest bycie trenerem żeńskiej drużyny water polo.
Tak jest, oto stał tam, otoczony przez 15 dziewczyn w strojach kąpielowych, z czego akurat jednej przytrafił się skurcz łydki, który to skurcz pan trener musiał natychmiast rozmasować. Stałam i patrzyłam. Nie powiem, z uznaniem. Dumą nawet. Najpewniej z tą dumą, która towarzyszy ojcu, kiedy po raz pierwszy znajduje pod poduszką syna zdjęcie gołej pani, która nie jest postacią z komiksu.
– I see what you did there, Colm – powiedziałam mu z uznaniem, gdy spotkaliśmy się następnego dnia, już w bezpieczniejszych okolicznościach suchego lądu i wyszczuplających rajtuz – you know, with the water polo team
– Janina, Janina, Janina – westchnął na to, jakby tłumaczył mi najbardziej oczywiste prawdy wszechświata – you may know a lot about statistics. I posses the very rare knowledge…
knowledge of life.
Wiadomo. Zapomniałam, że te roczniki ’97 tak szybko dojrzewają.
Grazyna Talebe
13 czerwca 2016 o 17:40Bosze, ja w 97 to sie upelnoletnilam i mature zdawalam, eh
Antoni
13 lutego 2018 o 00:09A to 97 to nie rocznik studiów?
JaninaDaily
21 lutego 2018 o 16:29Nie. Studentów!!! 😀 [‘]