Ja, Janina. James Bond literatury, Hamlet rzeczywistości

Witam Was w poniedziałek, który to poniedziałek rozpieszcza mnie tak zupełnie tak, jak moi studenci ostatnio, kiedy to mieli policzyć stopnie swobody, ze wzoru n-1 mieli policzyć, i przy n=10 wyszło im 19. Czasem mam wrażenie, że coś mi w mojej pedagogicznej pracy umyka, ale chwilowo nie mogę się zajmować tym zagadnieniem, bo musicie wiedzieć, że w Irlandii mamy dziś dzień wolny od pracy. Na pewno zastanawiacie się z jakiej to okazji mamy dzień wolny od pracy, więc śpieszę poinformować, że z tak szalenie ważnego powodu, jakim jest ostatni poniedziałek miesiąca.

Jeśli was taki powód dziwi, to już wyjaśniam, że ten ostatni poniedziałek października to nic innego, jak wyraz irlandzkiej konsekwencji, albowiem całkiem dobrze pasuje do wolnego ostatniego piątku marca, wolnego pierwszego poniedziałku maja i wolnej ostatniej środy w sierpniu. W tym roku zaś to się składa jeszcze lepiej, bo ostatni poniedziałek października wypada w dzień premiery nowego Bonda, czyli to tak w sam raz, żeby naród miał czas stanąć w kolejce po popkorn i darmową lekcję poprawnego języka angielskiego. My z Wojtusiem też dziś do kina idziemy, oczywiście jak tylko mój mąż, aka Crazy_Joe1992, skończy pisać nienawistne komentarze na jutjubie pod najnowszą bondowską piosenką tytułową.

whathasbeenheard

Wczoraj zaś byłam na ‘Makbecie’! Z tym, że bez Wojtka byłam, tak na wszelki wypadek, bo to jednak nie jest najlepsza reklama małżeństwa. Musicie wiedzieć, że w tym filmie, zgodnie z zamysłem szekspirowskim, to mówią ze wspaniałym szkockim akcentem, szkocki akcencie a misst ye sae muckle! Jako człowiek wychowywany przez krótki czas przez najmroczniejsze zakamarki Glasgow, zrozumiałam z filmu mniej więcej połowę. Teraz wyjaśnienie – wiem, że w Waszej głowie to Glasgow zabrzmiało jak Glazgoł, ewentualnie Glezgoł, ale śpieszę donieść, że to nieprawidłowa forma, bo mówi się Glezgi.

Tak czy siak, z racji tego, że Makbet mówił z pięknym szkockim akcentem, to moi irlandzcy znajomi nie zrozumieli ani słowa i bardzo ich ta szkocka niedbałość językowa zdenerwowała. Wiadomo, wszak Irlandczycy słyną z języka mówionego, w którym precyzyjnie szlifują wszystkie głoski, by kształt miały najczystszego brylantu, a melodię szumu górskich potoków przerywanego krzykiem kolibrów. To oznacza mniej więcej tyle, że gdyby irlandzki angielski był warzywem, to najpewniej byłby zmodyfikowaną genetycznie cukinią z podwójną łodygą i bawolim okiem na środku. Powszechnie znana jest historia, gdy w marcu 1963 roku, jakiś Irlandczyk spytał Szkota o drogę w Edynburgu, i do dziś tam stoją i próbują sobie wyjaśnić o co jednemu z drugim chodzi, a na pamiątkę tego wydarzenia powstało powiedzenie “prowadził ślepy kulawego”.

Na szczęście jak ktoś ekranizuje najbardziej znany dramat na świecie, to rozumienie tego, co mówią bohaterowie, jest zupełnie zbędne, bo człowiek i tak wie, jak się skończy. I ja osobiście uważam to filmowe zakończenie za jedno z większych moich życiowych rozczarowań, a tych to ja mam w życiu dostatek, no bo jestem nauczycielem. Tak jest, ja uważam, że zakończenie zgodne z książką jest totalnie niewykorzystanym potencjałem. Przecież adaptacja tekstu, który wszyscy znają, aż się prosiła o suspens. Najlepszy żart świata. Wiecie, wszyscy myślą, że Makbet umrze (jak się teraz zdziwiliście, że Makbet umiera, to niedobrze, bo to znaczy, że na lekcjach polskiego podpalaliście papierosy na szkolnym boisku, a to źle, bo papierosy powodują raka), a tu ciach, niespodzianka, alternatywne zakończenie! Możliwości było bez liku. Na przykład gdybym ja reżyserowała Makbeta, to ja Wam opowiem, jakbym to zrobiła, przygotujcie się na emocjonalny rolerkoster.

MAKBET: DROGA DO ODKUPIENIA

Umierający Makbet jęczy na polu bitwy i to tak jęczy, że od razu wiadomo, że zaraz umrze, cała widownia już się pakuje do domu, wiadomo, już prawie koniec filmu, trzeba włączyć telefony i zapostować na fejsbuku: seen Makbeth LOL, a tu ciach, niespodzianka, film jeszcze trwa, oto przenosimy się na Sybir, bo Makbet przeżył i jeszcze na dodatek przyznał się do winy, skutkiem czego teraz odbywa karę w obozie pracy, w którym to obozie zaprzyjaźnia się z pewnym miłym rosyjskim więźniem i jego konkubiną Sonią, zaczyna rozumieć wartość transcendentnych praw moralnych i moc chrześcijańskiej wiary w odkupienie win skruchą i cierpieniem. Po kilku latach Makbet żegna się czule z przyjaciółmi i wychodzi na wolność za dobre sprawowanie, i to akurat w doskonałym momencie, bo w obozie zaczynają się dziać dziwne rzeczy, to jest masowo umierają szczury, w tym jeden szczur wykrwawia się na oczach samego Makbeta (te szczury dają nam sporo możliwości w zakresie potencjalnego sequela).

Ta deratyzacja to w ogóle w tym filmie ludziom słabo wychodzi, bo to nie pierwsze szczury, na które natknął się Makbet, na przykład kiedyś widział jednego w pokoju pewnego ministerstwa, w którym to ministerstwie miał podpisać swój akt zostania królem. Zresztą wierny giermek Makbeta, Winston, też to wszystko widział, a od czasu jak z tamtego pokoju ze szczurem wyszedł, to ma ciche dni ze swoją dziewczyną Julią. Tak czy siak, po wyjściu na wolność Makbet otwiera sklep spożywczy tuż pod murami zamku Malkolma, który to sklep szybko zdobywa sławę sklepu z najsmaczniejszymi jabłkami w całej Szkocji. Makbet pracuje ciężko, choć z trudem, bo ma wiecznie czerwone ręce, które odmroził sobie w czasie pobytu na Syberii. Potem nagle w filmie zaczyna padać deszcz i pada, i pada, i nie przestaje padać, aż wylewają rzeki, pełne zwierza bory i pełno zbójców na drodze. Pewnego dnia zbójcy schodzą z drogi i napadają na sklep spożywczy Makbeta, i kradną mu cały dobytek życia, co do ostatniego jabłka.

Teraz scena końcowa. Plan ogólny. Pada deszcz (bo padający deszcz jest metaforą cierpień wewnętrznych naszego bohatera). Widzimy Makbeta, który wychodzi przed sklep i zrozpaczony pada na kolana pod pobliską rozdartą sosnę (a ta sosna jest rozdarta, bo to jest metafora jego rozdartej duszy). Sklep został całkowicie splądrowany i zniszczony: obok Makbeta turlają się resztki zgniłych jabłek (symbole zgnilizny moralnej współczesnego świata), a ulicami płynie rzeka rozlanego oleju słonecznikowego z pierwszego tłoczenia. Otumiany szałem rozpaczy Makbet tapla się w oleju i nie zauważa tramwaju, pod który wpada, i całkiem dosłownie traci głowę. KONIEC.

brawa1

brawa2

brawa3

brawa4

No, tak bym to zrobiła. Skąd mi się wzięły te wszystkie brawurowe pomysły, to ja nie wiem. Teraz na pewno zaś zastanawiacie się skąd we mnie taka wspaniała wyobraźnia filmowa. Otóż już tłumaczę – ja kiedyś studiowałam filmoznawstwo i studiowałam je długo, to jest do czasu, aż mnie z niego wyrzucono. Nie mam żadnych wątpliwości, że pan dziekan do dziś załuje.

Poza tym to musicie wiedzieć, że ja nie jestem fanką Makbeta o tyle, że z wszystkich szekspirowskich chłopców zagubionych w życiu, to ja najbardziej lubię Hamleta. No, Hamlet to trochę mój człowiek – on niby chce, niby wie, że ma coś ważnego w życiu do zrobienia, ale jak przychodzi co do czego, to jednak woli zostać na kanapie w swoich miękkich pantoflach. Totalnie ja.

Bo ja na przykład ostatnio miałam kryzys życiowy, wynikający z tego, że jeszcze nic w życiu nie osiągnęłam, a przecież zegar rzeczywistości tyka, tik tak tik tak, zostało mi jedynie trzynaście lat do czterdziestki, a karta moich osiągnięć jest pusta jak moje konto bankowe po tym jak w sklepie na dole zaczęli sprzedawać oreo z masłem orzechowym. Idę do Wojtka:

Wojtuś – mówię – ja czuję, że ja jestem takim Hamletem współczesnych czasów, ja tak sobie chodzę i myślę, ale nic z tego nie wynika, taka mamałyga, życie mi przecieka przez palce, nic ważnego nie zrobiłam,  czas  mi ucieka, życie mi ucieka, ja nic jeszcze w życiu nie osiągnęłam, chciałabym zrobić w życiu coś ważnego…

– Kanapkę mi zrób.

Problemy rozwiązują się łatwo.

***

Wczoraj byliśmy z Wojtusiem głosować, a żeby nie było wątpliwości, że ja to ja, tylko że po ślubie, to do wyborów zabrałam ze sobą akt ślubu, męża, obrączkę i dżinsy sprzed ślubu, w które już nie wchodzę. O wyborach nie wspominam, bo już kiedyś na ten temat pisałam i już nie mam nic więcej do powiedzenia w tym temacie. Może tylko tyle, że widzę pewną nieskuteczność wszelkich instytucji w odszukiwaniu Polaków zaginionych w drodze do lokali wyborczych, więc tym razem w celu odnalezienia połowy naszej populacji proponuję zatrudnić specjalistów, na przykład Krzysztofa Rutkowskiego. No chyba, że też już został posłem jak inni śpiewająco-tańczący mężowie naszego stanu. Wynikami wyborów zaś się nie martwię. Nie wiadomo czy kompetencje naszych nowych posłów zapewnią nam rozwój gospodarczy, ale może w końcu uda nam się wygrać Eurowizję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *