W zeszłym tygodniu, jak wszyscy pamiętamy, coś w życiu przebiegłam. Niestety – szok i niedowierzanie – śpieszę donieść, że… nie wygrałam. Wiadomo, trochę rozczarowanie, ale z drugiej strony nagrodą główną był samochód, a po co mi samochód, jak ja teraz wszędzie mogę dobiec? Nie mówiąc już o tym, że największą mi nagrodą była możliwość spotkania moich najlepszych przyjaciół po bardzo długiej nieobecności – węglowodany, tak dobrze być znowu razem! ♥
Skoro już coś w życiu przebiegłam, to postanowiłam porzucić karierę sportową i zająć się drugą, niezwykle udaną sferą mojego życia, to jest dopieścić moje ponadprzeciętne uzdolnienia naukowe. Tak właśnie myślę, że posiadam niezwykłe uzdolnienia intelektualne, choć jeszcze nie wymyśliłam w jakiej dziedzinie konkretnie, chwilowo tylko udało mi się ustalić w jakiej dziedzinie na pewno nie, i okazało się, że jest to umiejętność odczytywania zegarka.
Oczywiście nie ma co dramatyzować, każdemu się czasem zdarza przyjść do pracy o godzinę za wcześnie, bo pomylił dużą wskazówkę zegara z małą. Każdemu, ale akurat dzisiaj nikomu na moim uniwersytecie, skutkiem czego w porannych ciemnościach wałęsałam się samotnie po opustoszałych uniwersyteckich korytarzach, niczym bohaterka dobrych horrorów lub jeszcze lepszych filmów porno, co kto woli. Skoro już byłam w biurze o zupełnie szalonej godzinie, to postanowiłam wykorzystać ten czas najlepiej jak potrafię. Swój dzień roboczy rozpoczęłam więc od wysłania mojemu szefowi maila, tak na wszelki wypadek, gdyby przypadkiem miała ominąć go informacja jakobym była w pracy o godzinę za wcześnie. Ponieważ nie bardzo miałam mu cokolwiek sensownego do przekazania, to mail donosił, że jeśli chodzi o tę konferencję, która ma się odbyć w listopadzie 2016 roku, to ja się jednak skuszę i chętnie na nią pojadę. Potem wysłałam drugiego maila do mojego szefa, na wszelki wypadek, gdyby w przypadku pierwszego zapomniał spojrzeć na godzinę wysłania. Drugi mail donosił, że bardzo się na tę konferencję cieszę. Potem wymyśliłam, że właściwie to żaden z wysłanych przeze mnie maili nie wskazuje na moją fizyczną obecność w biurze, równie dobrze mogłabym je sobie słać z plaży na Teneryfie, oczywiście gdyby nie to, że pracuję w sektorze publicznym i najbardziej szaloną wycieczka na jaką mnie stać, jest przejazd tramwajem przez dwie strefy biletowe. Koniec końców wysłałam więc trzeciego maila, w którym uprzejmie swojego szefa informuję, że te dokumenty niezbędne na ten wyjazd w listopadzie 2016 roku, to ja doniosę później, bo JESTEM W BIURZE i drukarka nie działa, a pan który ją naprawia nie odbiera telefonu, bo JEST PRZED DZIEWIĄTĄ. Następnie, z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku, udałam się na przerwę.
Oczywiście przerwa jest tutaj określeniem szalenie umownym, bo człowiek taki jak ja – lustro zachowań społecznych, lupa wzorców interakcji, papierek lamuksowy otaczającego nas świata – nie odpoczywa nigdy, permanentnie obserwując rzeczywistość z czujnością jastrzębia i zwinnością surykatki. Nie inaczej było dzisiaj – przeprowadzałam wnikliwe analizy dotyczące kondycji rodzaju ludzkiego, dekonstruowałam pytania o charakterze immanentnym, dyskutowałam z integralnym humanizmem. Innymi słowy – siedziałam w Internecie. A ktokolwiek dziś w Internecie był, to wie, że u naszego przyjaciela Internetu dziś na tapecie jest jedna reklama:
Oczywiście nie mam żadnych wątpliwości, że dla wielu z Was Janina Daily jest podstawowym medium opiniotwórczym i tym samym wszyscy z niecierpliwością czekacie na mój komentarz. Ależ oczywiście, że mam komentarz do powyższej reklamy, zwłaszcza jako człowiek, który przegrał życie doszczętnie, albowiem nie dość, że nie ma dziecka, to jeszcze nigdy nie był w Tokio. No więc: ja uważam, że ta reklama jest doskonała. Już po pierwszym oglądaniu byłam całkowicie przekonana do posiadania dziecka, a potem obejrzałam drugi raz i przekonałam się znowu. Trzeci raz nie oglądałam, głównie ze strachu, bo trójka dzieci to trochę dużo, wiem to, bo sama mam dwójkę rodzeństwa i pamiętam, że jak jeździliśmy na wakacje, to w samochodzie było nam trochę ciasno. Nie mówiąc już o tym, że posiadanie nieparzystej liczby dzieci jest nielogiczne, bo wtedy nie sposób równo podzielić pizzę.
No dobrze, więc postanowiłam mieć dziecko i posiadałam trzy bardzo mocne argumenty, które dowodziły mojej rodzicielskiej gotowości. Po pierwsze, jesteśmy z Wojtkiem ludźmi dorosłymi i odpowiedzialnymi, co wiem od czasu naszej ostatniej wizyty w IKEI, w której to IKEI kupiliśmy cukierniczkę (!!!). Umówmy się – tylko starzy ludzie kupują cukierniczki, cukierniczka to jeden z najważniejszych indykatorów dorosłości, choć oczywiście nie tak mocny jak posiadanie w domu stojaka na serwetki. Stojak na serwetki jest ostatecznym artefaktem dorosłości. Po drugie, jesteśmy z Wojtkiem w związku niezwykle trwałym, a że Wojtek kocha mnie naprawdę, to wiem od wtedy, kiedy to wylałam przez przypadek kufel piwa na jego makbuka, a on nawet się nie zająknął, nawet nie krzyknął, tylko powiedział, że każdemu mogło się zdarzyć i jeszcze, że to nie łzy, to deszcz. Zainteresowanym podpowiem, że makbuk tamtego wieczoru doznał niewielkich szkód, a Wojtek też sobie całkiem nieźle radzi, przynajmniej jak na kogoś, kto ma otwartą ranę w sercu. Po trzecie, ja jestem doskonałym materiałem na matkę, czego dowodzą liczne pokolenia moich studentów, których wychowałam na własnym sercu i którzy wciąż darzą mnie niezwykłym przywiązaniem, na tyle mocnym, że niektórzy to nawet chodzą na te same moje zajęcia dwa lata z rzędu.
OK, czyli już chyba nikt nie ma żadnych wątpliwości, że jesteśmy z Wojtkiem całkowicie gotowi do tworzenia nowych pokoleń na własny wzór i podobieństwo. Jest tylko jeden kłopot – bo powyższy spot w żaden sposób nie rozwiewa wątpliwości, które nas w związku z posiadaniem dzieci dręczą. A musicie wiedzieć, że tutaj jesteśmy z Wojtkiem szalenie zgodni – w kwestii tej jednej jedynej rzeczy, która nas absolutnie przeraża w rodzicielstwie. A mianowicie: ten obezwładniający strach, że gdy będziemy mieć dzieci, to będziemy musieli chodzić z nimi do muzeów i udawać, że jesteśmy zainteresowani.
Kasia
10 czerwca 2015 o 16:39a jak się cukierniczka sprawuje?
marek z ulicy generała
10 czerwca 2015 o 21:53Janinodaily.com! Pięknie dotknęłaś sedna egzystencji. Nurtuje mnie jednak kwestia tej cukierniczki. Kasia zadała bardzo trafne pytanie.
Janina
11 czerwca 2015 o 14:59Muszę przyznać, że posiadanie cukierniczki okazało się być dla mnie pewnym wyzwaniem. To znaczy – cukiernicę posiadam, ale w ogóle z niej nie korzystam! Cukru wciąż nonszalancko używam jak człowiek dziki, jak zwierzę – prosto z opakowania. Może więc jednak być tak, że do niektórych rzeczy wciąż nie dorosłam. Na przykład do cukierniczek i muzeów.
Szems
12 czerwca 2015 o 06:02Z muzeami to lekka konfabulacja, wszak byłaś w Amsterdamie w Muzeum Seksu!
Janina
15 czerwca 2015 o 00:03To wyjątek potwierdzający regułę, podobnie jak wyjątkiem jest Kelvingrove museum w Glasgow, bo to jest najlepsze muzeum świata, bo tam mają psa zrobionego z kaloszy!!!
Catherine Wolf
13 czerwca 2015 o 11:21Mój brat (o 11lat młodszy) wmawiał mi ostatnio, że ja już jestem mocno stara/dorosła, bo jak ma się 30 lat to już pora do piachu. Dziś dzięki cudownej Janinie wyprowadzę smarkacza z błędu, bo jeszcze nie jestem posiadaczką tego szatańskiego wymysłu jakim jest stojak na serwetki. 😀
Muszę zacząć uważać na siebie, bo mam dwie cukierniczki i o zgrozo obydwóch używam.
Janina
15 czerwca 2015 o 00:09Widzę potencjał – brak stojaka na serwetki odmładza skuteczniej niż niejeden krem pod oczy z kozim mlekiem!!! Byłabym jednak ostrożna z tymi dwiema cukierniczkami. Dla bezpieczeństwa można je na okoliczność gości chować wstydliwie, najlepiej za jakimiś atrybutami młodości – na przykład za puszką piwa tańszą niż złoty pięćdziesiąt, złym gustem muzycznym* lub brakiem reumatyzmu.
*Bakstrit bojz <3